Szczerze mówiąc skanseny zawsze mi się kojarzyły z nudnymi wycieczkami szkolnymi, jakimiś opowieściami o czasach zamierzchłych, z badziewiem i taką przaśnością, której nie lubię. Słowa "kojarzyły się" są kluczowe, bo w zasadzie od pierwszej wizyty właśnie w Bunratty zdanie zmieniłem. Być może dorosłem, być może zmieniło mi się postrzeganie świata, być może po prostu trafiłem na coś czego wcześniej nie dostrzegałem. Naprawdę mi się spodobało. Muzeum gdzie wszystkiego można dotknąć, czasami dosłownie posmakować, i przez chwilę poczuć się jak w innym świecie.
Bunratty ma to do siebie, że wędrując od chaty do chaty, przechodzimy niemal całą Irlandię, widzimy jak zmieniały się style, że inaczej mieszkali rybacy w Kerry a inaczej kowal w Offaly, niby rzeczy oczywiste, ale póki na własne oczy się tego nie zobaczy, tak naprawdę do końca się tego nie pojmuje.
Ten skansen to w zasadzie mała wioska u podnóża zamku i pobliskie miasteczko z górującą nad nim posiadłością bogatego ziemianina. W sezonie zwiedzania jest na kilka godzin, a przy większym zapale nawet na cały dzień. My trafiliśmy tam w połowie lutego, w sennym zimowym jeszcze okresie. Wiele sklepów było nieczynnych, z poczty nie można było wysłać niepowtarzalnego listu, u fotografa nie można było zrobić sobie zdjęcia "z epoki", w pubie sprzed wieku nikogo nie było za barem. Kiedyś tam wrócimy i wtedy pokażemy dzieciom jak to drzewiej bywało.
Mimo "pozasezonowości" Bunratty i tak robi wrażenie. Szczególnie zamek ze wszystkimi zakamarkami, schodami w najmniej prawdopodobnych miejscach, maleńkimi komnatami i wielkimi salami balowymi.
Zobaczcie sami:
Jedna z chatek, maleńka sypialnia za piecem/kominkiem. Inne wyglądały podobnie, jedynie wyposażenie świadczyło o zamożności gospodarzy.
Sala rycerska w podziemiach zamku i długi stół. Z łatwością pomieściłby obie nasze rodziny i jeszcze znajomych, nie? :)
Książę Franciszek I Wiśniewski zastanawia się nad kolejnym mądrym dekretem.
Królewska para Wiśniewska
Oglądaliśmy też zamek od kuchni. Dosłownie.
Zuzka nie odstępowała dziadków na krok. I ciągle coś nawijała, komentowała i czarowała
W szkole babcia opowiedziała Zuzce jak w podobnych ławkach siedziała ucząc się literek i cyferek
Cicha i spokojna uliczka skansenowego miasteczka. W sezonie zatętni życiem i tłumem turystów
Zuzka jakieś zapędy do pracy na roli poczuła. Gdyby nie zaczęło padać, pewnie i inne maszyny by chętnie sprawdziła
A po zwiedzaniu ku pokrzepieniu żołądków ruszyliśmy do The Creamery, czyli dawnej mleczarni zamkowej a obecnie fantastycznego pubu z naprawdę dobrym jedzeniem. Urodzinowy obiad babci pokrzepił wszystkich. Jeszcze raz dziękujemy i szczęścia życzymy :)
Stek dał radę. A ja ledwo dałem radę jemu. I w zasadzie na dwa-trzy dni miałem z głowy obiady.
Najedzeni i pełni wrażeń wieczorową porą wróciliśmy do Waterford. A w sobotę rano zaczęło się pakowanie, żegnanie i ogólny smutek, że to tak szybko minęło. Mam takie wrażenie, że niedosyt jest zawsze, że każde spotkanie z bliskimi jest za krótkie, że zawsze jest tak, że nie ma dość czasu by poruszyć wszystkie tematy, że ciągle tej doby brakuje, że dni mogłyby być dłuższe, że nawet po kilku dniach ciągle jest tyle do opowiadania. Bo w sumie jak streścić nasze kilkumiesięczne "niewidzenie się" w tych kilku dniach? Jak pokazać, jak żyjemy na codzień? Jak przekonać, że to jest nasze miejsce?
Dobrze, że jest telefon, że jest internet, że jest blog i inne tak zwane media. Dobrze, że o sobie nie zapominamy i trzymamy rękę na pulsie.
I mamy nadzieję, że goście pobyt wspominają równie dobrze jak my. I że już wydobrzeli po wietrznych przygodach irlandzkich.
Do zobaczenia :)
Komentarze
Prześlij komentarz